środa, 25 czerwca 2014

I don't know if you're looking for romance oh, I don't know what you're looking for




Coco rozejrzała się z ciekawością po pięknym rynku, gdzie stała, mając przed sobą tego znienawidzonego przez miliony uczniów wieszcza narodowego, którego obsiadły gołębie. Nigdy nie lubiła powrotów, zdarzało jej się to niezwykle rzadko. Teraz okropne było to, że kazano jej wracać do swego rodzinnego miasta, chociaż kompletnie nie pamiętała z niego nic. Żadnej ulicy, kawiarni, muzeum, teatru, sklepu ani straganu z przepysznymi, soczystymi owocami.
Czuła się zagubiona, bardzo chciała wrócić do Paryża i ubliżyć ojcu za wieczne wtrącanie się w jej życie, lecz wcale tego nie zrobiła. Usiadła przy Mickiewiczu i przyglądała się tym wszystkim dziwakom wiecznie się gdzieś spieszącym. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: ona w swojej idealnie wykrojonej koszuli, obcisłych, seksownych jeansach i zaprojektowanym przez nią szarawym kapeluszu wcale nie była uznawana za zwykłą i przeciętną kobietę zwiedzającą najpiękniejsze miasto w Polsce. Przyciągała mnóstwo spojrzeń, lecz zdawała się tego nie dostrzegać, po prostu przyjmując promyki słońca na swoją bladą twarz i mrużąc oczy.
Po godzinie zdała sobie sprawę, że nie ma co rozpaczać i nawet milion papierosów nie spakuje jej walizek i nie wyśle z powrotem do Paryża, więc postanowiła wrócić do mieszkania w starej kamienicy, które dzieliła razem z ojcem wariatem, siostrą niemową i bratem medykiem i dokończyć projekt sukienki z śliczną koronką, która po głowie chodziła jej od dobrego roku i zanieść ją na ASP, aby móc się tam dostać i chociaż troszeczkę chłonąć sztukę dzień po dniu. Rozkoszować się nią, uczyć się jej każdego dnia od nowa, inspirować się, pokazywać ją ludziom. Tego pragnęła właśnie najbardziej.
No, może oprócz romantycznej miłości z pięknym artystą, nie poddającym się przeciwnościom losu i tworzącym wbrew wszystkiemu. Taki właśnie był Salvador Dali, którego podziwiała całą sobą i dzięki niemu pokochała Hiszpanię. Ona sama też poznała swojego Salvadora podczas przygotowań do pokazu organizowanego w jednym z paryskich domów mody aby uczcić pamięć Coco Chanel, jej największej inspiracji, niemal bóstwa. Salvador miał ciemne włosy przyklepane na czubku głowy, kręconego wąsa i głębokie, piwne oczy w których podrabiana Coco widziała wszystko co chciała i czego pragnęła.
W mieszkaniu czekał na nią ojciec z obiadem. Mimo mnóstwa wad i grzeszków, nie można było powiedzieć że nie troszczył się o swoje dzieci, z którymi został sam po śmierci żony-  przepięknej i najukochańszej Marion. Nauczył się gotować, prać, prasować; po prostu stał się najbardziej perfekcyjną panią domu, jaką kiedykolwiek zdarzyło wam się spotkać. Przebijał mnóstwo kobiet, nieradzących sobie z trudem wychowywania dzieci i prowadzenia domu. On zajmował się jeszcze jedną z najlepszych kancelarii w mieście, zarabiając pieniądze na wygody swoich potomnych, z którymi po tragedii jaką przeszli poczuł jeszcze silniejszą więź niż kiedykolwiek. Jeżeli już teraz sądzicie, że jest człowiekiem niezwykłym, to wiedzcie, że nauczył się algebry, trygonometrii i planimetrii, znienawidzonej przez siebie matematyki tylko po to, by móc pomagać w lekcjach. Można mu więc wybaczyć ciągłe wtrącanie się w życie swoich dzieci i odrobinę despotyzmu. Zwłaszcza teraz, gdy załamana Coco siedziała przy biurku z nożyczkami w ręku, aby rozciąć swoją wielomiesięczną pracę, a on zawołał swoim szorstkim głosem:
-Gabrysia, kolacja.
Natychmiast pobiegła do kuchni, gdzie na widok swojego ulubionego makaronu ze szpinakiem uściskała ojca, a ten tylko pogłaskał ją po głowie i wyszedł do swojej kancelarii mieszczącej się piętro niżej.
Jedzenie tego cudeńka przerwało jej głośne chrząknięcie jej brata. Hugo był bardzo przystojnym mężczyzną, w którym podkochiwały się wszystkie dziewczyny w szkole i z którego była bardzo dumna. Z wiecznie nieobecnego, wspinającego się po drzewach i marudzącego przy jedzeniu chłopczyka wyrósł jeden z najlepszych lekarzy w Paryżu. Rodzina Coco miała w sobie coś, co nigdy nie pozwalało być na drugim miejscu. Zawsze na przedzie, nigdy nie wolno było odpuścić i zwyczajnie pozbyć się bagażu jakim jest przodowanie tym wszystkim ludziom dążącym do ideału.
-Coco, czy ty chciałabyś mi o czymś powiedzieć?
Oczywiście że chciała. Pragnęła podzielić się z nim tym, jak jej źle i że chciałaby wrócić do domu, że Kraków mimo tego iż jest piękny nigdy nie zastąpi jej Pól Elizejskich i że tęskni za pokręconą Noemi którą zostawiła z jeszcze bardziej pokręconym Rene.
Mina jednak jej zrzedła, kiedy rzucił na stół torebeczkę wypełnioną białym proszkiem z której obiecała już nigdy nie skorzystać. Nawet w tak kryzysowej sytuacji jak ta.
-Daj spokój, Hugo, przecież mnie znasz. Obiecałam ci zresztą że już nigdy tego nie zrobię i słowa dotrzymam. Po prostu zostało mi jeszcze z ostatniego egzaminu.
Oczywiście, że jej brat ją znał. Ale znał także na tyle dobrze świat i ludzką naturę, żeby nie ufać Coco pod żadnym pozorem, ponieważ będzie ona miała skłonności do okłamywania nawet samej siebie. Martwił się o nią, a troskę tą potrafił zrozumieć tylko starszy brat pragnący szczęścia dla młodszej siostrzyczki. Nieważne, że ma ona już dwadzieścia dwa lata. Dla niego zawsze będzie tą małą Coco ubraną w ogrodniczki i słomkowy, własnoręcznie przyozdabiany kapelusz.
-Tu już nie chodzi tylko o ciebie, do cholery. Jak myślisz, dlaczego wyprowadziliśmy się z Francji?
To był dla niej cios poniżej pasa. Nie, nie może dać sobie wmówić że to przez nią ojciec postanowił wrócić do Polski; przecież to zwyczajnie niemożliwe. Chociażby dlatego, że od dawna przestał się orientować, co u niej się dzieje, nie znał jej trzech ostatnich facetów ( może dlatego, że ona sama nie pamiętała z kim sypiała, kiedy było jej naprawdę źle) i nie miał pojęcia o pracy w domu mody, rozbieranej sesji dla jakiegoś podrzędnego magazynu, która miała przynieść sławę.
-Hugo, jak możesz być tak okrutny? Doskonale wiesz, że jedynym powodem, przez który się tu znaleźliśmy, to fakt że ojciec nie potrafi sobie poradzić z żalem po śmierci matki i nie wmawiaj mi, że jest inaczej. Po za tym zdajesz sobie sprawę, jak trudne jest mieszkanie w miejscu, w którym kiedyś się było szczęśliwym, a problemy zostawały na wycieraczce po czymś takim. Jedzenie w kuchni, w której gotowała obiady, pierdolenie się z przypadkowymi laskami na kanapie, na której siedziała gdy oglądała jej ulubione filmy, przeglądanie się w lustrze, w które patrzyła i widziała swoją coraz bardziej wychudzoną twarz, rzyganie na wycieraczkę, z której nas zbierała po pierwszych imprezach, spanie w sypialni, w której umarła. Doskonale wiesz, że on tak nie mógł żyć, żadne z nas nie mogło, zwłaszcza Juliette. Nie pieprz więc Hugo, że to moja wina, bo ja też wolałabym być gdzie indziej.
Coco została wytrącona z równowagi tymi niesłusznymi zarzutami o to, że doprowadziła swoją rodzinę do kryzysu, przez który musieli wyprowadzić się z domu. Nie chciała nakrzyczeć na Hugona, lecz brednie które wygadywał sprawiły, że właśnie teraz potrzebowała tego białego proszku leżącego na kuchennym stole i dzielącego ich bardziej niż mur berliński.
Po prostu wybiegła, jakby ruch mógł w czymkolwiek pomóc. Biegła przed siebie, łapczywie zaciągając się ciepłym, zanieczyszczonym powietrzem. Znalazła w opasłej torbie wymiętego papierosa, którego z wielką ulgą odpaliła, chociaż z tym nałogiem formalnie pożegnała się pół roku temu. Miała ogromną ochotę się czymś znieczulić, żeby całkowicie zapomnieć o otaczającym ją świecie, lecz wiedziała, że nie może zrobić tego czekającemu w salonie ojcu, demolującym mieszkanie ze złości braci i płaczącej siostrze. Gdyby poczuła tą zniewalającą ulgę chociaż na sekundę byłaby największą szmatą na świecie i sama wyrzuciłaby się z domu i skazała na życie pod mostem.

Dopijała właśnie trzecie piwo, kiedy się pojawił. Najpiękniejsze rzeczy w jej życiu zawsze pojawiały się nagle i przypadkowo, a on do nich niewątpliwie należał. Gdy tylko na niego spojrzała, zauroczyły ją ogromne, niebieskie oczy przepełnione uczuciem, którego nie potrafiła określić. Dopiero po chwili przyjrzała się jego atletycznej sylwetce i pełnym malinowym ustom, które aż prosiły się o pocałowanie. Podniosła brwi, udając niezadowolenie kiedy usiadł obok niej i niechcący trącił kolanem jej udo.
-To zaczyna być naprawdę ogromnym utrapieniem. Próbuję uratować moje małżeństwo, a na drodze dziesięciu metrów od baru do stolika pojawiasz się ty.
Miała powiedzieć, że jeżeli byłaby żoną takiego faceta, to przykułaby go kajdankami do łóżka żeby został. Zamiast tego chrząknęła, usiłując wydobyć z siebie głos. Chciała żeby powróciła pyskata Coco zakrywająca twarz kapeluszem. Teatralnie krzycząca, wyznająca miłość do Salvadora Dali, paląca papierosa za papierosem.
-Myślę, że nie jestem psychologiem.
Słabo, to wiedziała bez patrzenia się na twarz tego pięknego mężczyzny. Wstała, lecz jego spojrzenie posadziło ją natychmiast na stołek z powrotem.
-Ale za to jesteś taka piękna. Napijesz się ze mną, kochanie, a potem o tym zapomnimy i rozejdziemy się do domków grzecznie, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Nie zgodziła się na to, ale on chyba tego nie potrzebował, bo zaraz wylądował przed nią kieliszek wódki i jakiś kolorowy sok. Przed wypiciem chciała mu powiedzieć, że wcale taka nie jest. Nie bawi się w radzenie zajętym facetom, nie pije wódki z nowopoznanymi, nie opowiada o sobie zbyt wiele, nienawidzi kiedy mężczyźni myślą że ją zdobędą tanimi komplementami i nie umie tańczyć. Nie zdążyła jednak, bo on, wypiwszy swój alkohol patrzył na nią przynaglająco. Przechyliła więc szkło, aby poczuć ten niemiły smak którego nienawidziła z całego serca, lecz w tak doborowym towarzystwie jakoś łatwiej było wypić.
Michał, bo tak miał na imię piękny facet zachwycał nie tylko wyglądem. Niezwykle oczytany, elokwentny, znający włoski i kaleczący jej francuski zdawał się być najbardziej uroczym stworzeniem pod słońcem. Serce Coco podbił wtedy, gdy zachrypniętym głosem zaczął śpiewać polskie stare piosenki, którymi katował ich ojciec. Potem repertuar zmienił się na Garou i kiedy totalnie zmyślał słowa, doprowadzając ją do łez, uznała że ten wieczór w gruncie rzeczy się udał. Dawno nie czuła się tak lekko i radośnie, jak w towarzystwie Michała. Wszystko co ją trapiło odeszło, przynajmniej na chwilę.
Coco wyszła chwiejnym krokiem z baru, rozglądając się dookoła. Zimne powietrze szczypało jej policzki, a na ramionach pojawiła się gęsia skórka. Życzliwy Michał, który pojawił się za nią niczym cień, z miną dziewiętnastowiecznego angielskiego gentelmana użyczył jej swojej bluzy pachnącej cynamonem pomieszanym z pomarańczami, na co westchnęła. Wydawało jej się że cicho, lecz śmiech Michała uświadomił jej, że to mruknięcie słyszał. Odwróciła się do niego, mając zamiar go zrugać tak po prostu, za tą całą sytuację, lecz gdy spojrzała się w jego oczy jedyne co była w stanie zrobić, to przelotnie musnąć jego usta i odejść. Policzki paliły ją żywym ogniem, gdy starała się utrzymać równowagę i nie zbłaźnić się jeszcze bardziej.
Dziesięć minut później, zamiast rozkoszować się spokojem i powoli trzeźwieć, Coco tańczyła w rytm muzyki wygrywanej przez jakiegoś grajka. Co rusz potykała się i tylko silne michałowe ramiona powstrzymały ją przed upadkiem na bruk. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego on tylko się uśmiechnął, a ona ochoczo uniosła nogę i tańcowała przed nim, raz po raz przydeptując sobie spódnicę.
Jej towarzysz wcale nie był lepszy, gdy po przetoczeniu się przez pół rynku przystanął wreszcie żeby złapać chwilę oddechu.
-Powinieneś przestać pić.
Coco mruknęła to nieśmiało, kiedy Michał otwierał właśnie wódkę ukradzioną niczego niepodejrzewającemu kelnerowi.
-Kto by wtedy o trzeciej w nocy mówił ci, że jesteś piękna?
Jeżeli to możliwe, to zarumieniła się jeszcze bardziej, chowając twarz w dłoniach. Choć przywykła do komplementów, to te które dzisiejszej nocy wprawiały ją w niesamowite zakłopotanie, którego nie mogła się pozbyć. Coco mimowolnie zaczęła się zastanawiać, jak wygląda i jaka jest sprawczyni tego całego zamieszania, czyli jego żona. Stawiała, że to urocza, niska brunetka z piękną bladą twarzą i brązowymi oczami. Musi być mądra, doskonale nadążać za zwariowanym Michałem i umieć go dokładnie słuchać. Zazwyczaj pewnie nosi jeansy, ale jedne z tych droższych, kolorowe marynarki. Biżuteria jest dyskretna, chociaż bardzo droga, na stopach ma szpilki u Prady, a u nogi małego chłopczyka, którego jest matką, lecz zdarza jej się o tym zapominać. Nienawidziła takich kobiet, pięknych, wyrachowanych, niszczących psychikę otaczających ją bliskich osób. Nagle zrobiło jej się przykro, że ona, sama Coco tak łatwo oceniła jakąś kobietę nigdy jej nie widząc na oczy.
Chłodne powietrze i obecność gdzieś w nim michałowej żony sprawiło że nieco otrzeźwiała, a przynajmniej na tyle, że urok roztaczany przez pięknego mężczyznę delikatnie się schował, pozwalając jej dostrzec że to mimo wszystko nie jej świat, powinna wrócić do domu, ojciec się martwi a brat myśli że jest pijana. Nie mogła ich zawieść. Kiedy oświadczyła to Michałowi, zwyczajnienie-niezwyczajnie pocałował ją tak, że zabrakło jej tchu, a kiedy oświadczył, że zrozumieją, uwierzyła mu na słowo. W podskokach dała się zaprowadzić do jakiegoś hotelu. Po drodze robili milion przerw na pocałunki których pragnęła jak niczego innego. Wpadli do lobby co chwila wybuchając pijackim śmiechem uciszanym przyłożeniem do ust dłoni przez to drugie. Zabawa skończyła się, gdy Michał ugryzł Coco. Na szczęście winda już przyjechała i mogła ona wreszcie zrobić to, na co czekała przez cały wieczór: zacząć z niego zdzierać ubrania. Gdyby nie zatrzymała się  z cichym pyknięciem na czwartym piętrze, to ciasne pomieszczenie byłoby świadkiem miłosnego uniesienia, jakiego jeszcze nigdy nie widziało. W pokoju Coco pozwoliła sobie na odrobinę śmiałości i rzuciła Michała na łóżko. On tylko pomrukiwał cicho, kiedy ściągała z niego ubrania, co jeszcze bardziej ją nakręcało. Całowała jego nagą, cudownie umięśnioną pierś opierając się kolanami na pięknych udach, gryzła szyję i wbijała paznokcie w plecy. Jej dominacja nie trwałą jednak długo, bo piękny facet przypomniał sobie o tym, jak bardzo jest męski i jak uwielbia, kiedy kobieta wije się pod nim, wykrzykując w spazmach jego imię.
Coco obudziła się całkiem naga, bez towarzysza w łóżku, za to z ogromnym bólem głowy. Michał uśmiechał się do niej z fotela w kącie, pokazując na tackę ze śniadaniem, które musiał zamówić gdy spała. Nie pozwolił jej połknąć tabletki na pusty żołądek, lecz podał butelkę wody mineralnej. Potem nałożył na jej nagie ramiona swoją koszulę, szepcząc do ucha, że jest cudowna. Takie poranki Coco mogłaby mieć codziennie, lecz milion nieodebranych połączeń i tysiące smsów zmusiły ją do powrotu na krakowską planetę, gdzie wciąż istniały problemy, a miasto nie pachniało Michałem. Chciałą wyjść bez pożegnania, bo nienawidziła tego gorzej niż wiśni. Towarzyszowi chyba nie spodobał się ten pomysł, bo uraczył ją pocałunkiem, od którego zmiękły jej kolana, jednocześnie wciskając jej jakąś karteczkę.
-Mój adres w Bełchatowie. Przyjedź w październiku, zostań na wieczność.

W domu, kiedy już przeżyła najgorszą falę uderzeniową zastanawiała się, czemu wciąż miętosi w rękach tą kartkę, skoro powinna ją wyrzucić do najbliższego kosza na śmieci i zapomnieć o tym wszystkim. Owszem, ona nie należała do panienek na jedną nic i nie zwykła zapominać takich orgazmów, ale to wyjątkowa sytuacja, w której nie mogła postąpić inaczej. A jednak o Bełchatowie wiedziała już wszystko, pamiętała nawet godziny pociągów odjeżdżających tam.
Lipiec i sierpień przeżyła jak w amoku, nie mając pojęcia co się z nią dzieje. Kiedy ojciec znów myślał, że jej najlepszą przyjaciółką stał się biały proszek, a brat podzielał jego zdanie, zdecydowała się na pokazanie Hugonowi karteczki, którą trzymała w szufladzie z bielizną.
-Coco, nienawidzę wyskoków na jedną nockę, chociaż sam miałem wiele takich po śmierci Marion.
-Też tego nienawidzę. To po prostu okropne i takie tandetne. Niemal jak polskie disco-polo.
-Więc zrób coś, żeby to nie był wyskok na jedną nockę.

Do ostatniej chwili wahała się, czy naprawdę ma tam jechać. Dopiero wepchnięta przez Hugona do odjeżdżającego pociągu poczuła, że robi najbardziej szaloną rzecz w życiu. Na każdej stacji zastanawiała się, czy nie wrócić do domu, bo to zwyczajne szaleństwo. Nie zrobiła tego jednak i po pięciu godzinach stanęła na dworcu w Bełchatowie, witana rzęsistym deszczem. Nie, żeby się zraziła, ale to nie było zbyt przyjemne.
Drogę pod wskazany adres przebyła bardzo szybko, lecz zdążyła zmoknąć i rozmazać makijaż. Stanęła przed numerem drzwi zapisanym na karteczce i zastanawiała się czy zapukać. Gdy to zrobiła, a otworzył jej Adonis- spełniły się wszystkie marzenia i nieważne było, czy zostanie tu na wieczność czy to jutra, bo właśnie dostała powietrze z tlenem. Mogła oddychać, dopóki była przy nim; chyba że akurat nie pozwalał jej zaczerpnąć przez długi i namiętny pocałunek. 


_____
Przepraszam was, a to wyżej potraktujcie jako okres przejściowy, czy coś. Naprawdę nie chciałam was zostawić na tak długo.