Coco rozejrzała się z ciekawością po pięknym rynku, gdzie stała,
mając przed sobą tego znienawidzonego przez miliony uczniów wieszcza
narodowego, którego obsiadły gołębie. Nigdy nie lubiła powrotów, zdarzało jej
się to niezwykle rzadko. Teraz okropne było to, że kazano jej wracać do swego
rodzinnego miasta, chociaż kompletnie nie pamiętała z niego nic. Żadnej ulicy,
kawiarni, muzeum, teatru, sklepu ani straganu z przepysznymi, soczystymi
owocami.
Czuła się zagubiona, bardzo chciała wrócić do Paryża i
ubliżyć ojcu za wieczne wtrącanie się w jej życie, lecz wcale tego nie zrobiła.
Usiadła przy Mickiewiczu i przyglądała się tym wszystkim dziwakom wiecznie się
gdzieś spieszącym. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy: ona w swojej idealnie
wykrojonej koszuli, obcisłych, seksownych jeansach i zaprojektowanym przez nią
szarawym kapeluszu wcale nie była uznawana za zwykłą i przeciętną kobietę
zwiedzającą najpiękniejsze miasto w Polsce. Przyciągała mnóstwo spojrzeń, lecz
zdawała się tego nie dostrzegać, po prostu przyjmując promyki słońca na swoją
bladą twarz i mrużąc oczy.
Po godzinie zdała sobie sprawę, że nie ma co rozpaczać i
nawet milion papierosów nie spakuje jej walizek i nie wyśle z powrotem do
Paryża, więc postanowiła wrócić do mieszkania w starej kamienicy, które
dzieliła razem z ojcem wariatem, siostrą niemową i bratem medykiem i dokończyć
projekt sukienki z śliczną koronką, która po głowie chodziła jej od dobrego
roku i zanieść ją na ASP, aby móc się tam dostać i chociaż troszeczkę chłonąć
sztukę dzień po dniu. Rozkoszować się nią, uczyć się jej każdego dnia od nowa,
inspirować się, pokazywać ją ludziom. Tego pragnęła właśnie najbardziej.
No, może oprócz romantycznej miłości z pięknym artystą, nie
poddającym się przeciwnościom losu i tworzącym wbrew wszystkiemu. Taki właśnie
był Salvador Dali, którego podziwiała całą sobą i dzięki niemu pokochała
Hiszpanię. Ona sama też poznała swojego Salvadora podczas przygotowań do pokazu
organizowanego w jednym z paryskich domów mody aby uczcić pamięć Coco Chanel,
jej największej inspiracji, niemal bóstwa. Salvador miał ciemne włosy
przyklepane na czubku głowy, kręconego wąsa i głębokie, piwne oczy w których
podrabiana Coco widziała wszystko co chciała i czego pragnęła.
W mieszkaniu czekał na nią ojciec z obiadem. Mimo mnóstwa
wad i grzeszków, nie można było powiedzieć że nie troszczył się o swoje dzieci,
z którymi został sam po śmierci żony-
przepięknej i najukochańszej Marion. Nauczył się gotować, prać, prasować;
po prostu stał się najbardziej perfekcyjną panią domu, jaką kiedykolwiek
zdarzyło wam się spotkać. Przebijał mnóstwo kobiet, nieradzących sobie z trudem
wychowywania dzieci i prowadzenia domu. On zajmował się jeszcze jedną z
najlepszych kancelarii w mieście, zarabiając pieniądze na wygody swoich
potomnych, z którymi po tragedii jaką przeszli poczuł jeszcze silniejszą więź niż
kiedykolwiek. Jeżeli już teraz sądzicie, że jest człowiekiem niezwykłym, to
wiedzcie, że nauczył się algebry, trygonometrii i planimetrii, znienawidzonej
przez siebie matematyki tylko po to, by móc pomagać w lekcjach. Można mu więc
wybaczyć ciągłe wtrącanie się w życie swoich dzieci i odrobinę despotyzmu.
Zwłaszcza teraz, gdy załamana Coco siedziała przy biurku z nożyczkami w ręku,
aby rozciąć swoją wielomiesięczną pracę, a on zawołał swoim szorstkim głosem:
-Gabrysia, kolacja.
Natychmiast pobiegła do kuchni, gdzie na widok swojego
ulubionego makaronu ze szpinakiem uściskała ojca, a ten tylko pogłaskał ją po
głowie i wyszedł do swojej kancelarii mieszczącej się piętro niżej.
Jedzenie tego cudeńka przerwało jej głośne chrząknięcie jej
brata. Hugo był bardzo przystojnym mężczyzną, w którym podkochiwały się
wszystkie dziewczyny w szkole i z którego była bardzo dumna. Z wiecznie
nieobecnego, wspinającego się po drzewach i marudzącego przy jedzeniu
chłopczyka wyrósł jeden z najlepszych lekarzy w Paryżu. Rodzina Coco miała w
sobie coś, co nigdy nie pozwalało być na drugim miejscu. Zawsze na przedzie,
nigdy nie wolno było odpuścić i zwyczajnie pozbyć się bagażu jakim jest
przodowanie tym wszystkim ludziom dążącym do ideału.
-Coco, czy ty chciałabyś mi o czymś powiedzieć?
Oczywiście że chciała.
Pragnęła podzielić się z nim tym, jak jej źle i że chciałaby wrócić do domu, że
Kraków mimo tego iż jest piękny nigdy nie zastąpi jej Pól Elizejskich i że
tęskni za pokręconą Noemi którą zostawiła z jeszcze bardziej pokręconym Rene.
Mina jednak jej zrzedła,
kiedy rzucił na stół torebeczkę wypełnioną białym proszkiem z której obiecała
już nigdy nie skorzystać. Nawet w tak kryzysowej sytuacji jak ta.
-Daj spokój, Hugo,
przecież mnie znasz. Obiecałam ci zresztą że już nigdy tego nie zrobię i słowa
dotrzymam. Po prostu zostało mi jeszcze z ostatniego egzaminu.
Oczywiście, że jej brat ją
znał. Ale znał także na tyle dobrze świat i ludzką naturę, żeby nie ufać Coco
pod żadnym pozorem, ponieważ będzie ona miała skłonności do okłamywania nawet
samej siebie. Martwił się o nią, a troskę tą potrafił zrozumieć tylko starszy
brat pragnący szczęścia dla młodszej siostrzyczki. Nieważne, że ma ona już
dwadzieścia dwa lata. Dla niego zawsze będzie tą małą Coco ubraną w ogrodniczki
i słomkowy, własnoręcznie przyozdabiany kapelusz.
-Tu już nie chodzi tylko o
ciebie, do cholery. Jak myślisz, dlaczego wyprowadziliśmy się z Francji?
To był dla niej cios
poniżej pasa. Nie, nie może dać sobie wmówić że to przez nią ojciec postanowił
wrócić do Polski; przecież to zwyczajnie niemożliwe. Chociażby dlatego, że od
dawna przestał się orientować, co u niej się dzieje, nie znał jej trzech
ostatnich facetów ( może dlatego, że ona sama nie pamiętała z kim sypiała,
kiedy było jej naprawdę źle) i nie miał pojęcia o pracy w domu mody,
rozbieranej sesji dla jakiegoś podrzędnego magazynu, która miała przynieść
sławę.
-Hugo, jak możesz być tak
okrutny? Doskonale wiesz, że jedynym powodem, przez który się tu znaleźliśmy,
to fakt że ojciec nie potrafi sobie poradzić z żalem po śmierci matki i nie
wmawiaj mi, że jest inaczej. Po za tym zdajesz sobie sprawę, jak trudne jest
mieszkanie w miejscu, w którym kiedyś się było szczęśliwym, a problemy
zostawały na wycieraczce po czymś takim. Jedzenie w kuchni, w której gotowała
obiady, pierdolenie się z przypadkowymi laskami na kanapie, na której siedziała
gdy oglądała jej ulubione filmy, przeglądanie się w lustrze, w które patrzyła i
widziała swoją coraz bardziej wychudzoną twarz, rzyganie na wycieraczkę, z
której nas zbierała po pierwszych imprezach, spanie w sypialni, w której
umarła. Doskonale wiesz, że on tak nie mógł żyć, żadne z nas nie mogło,
zwłaszcza Juliette. Nie pieprz więc Hugo, że to moja wina, bo ja też wolałabym
być gdzie indziej.
Coco została wytrącona z
równowagi tymi niesłusznymi zarzutami o to, że doprowadziła swoją rodzinę do
kryzysu, przez który musieli wyprowadzić się z domu. Nie chciała nakrzyczeć na
Hugona, lecz brednie które wygadywał sprawiły, że właśnie teraz potrzebowała
tego białego proszku leżącego na kuchennym stole i dzielącego ich bardziej niż
mur berliński.
Po prostu wybiegła, jakby
ruch mógł w czymkolwiek pomóc. Biegła przed siebie, łapczywie zaciągając się
ciepłym, zanieczyszczonym powietrzem. Znalazła w opasłej torbie wymiętego
papierosa, którego z wielką ulgą odpaliła, chociaż z tym nałogiem formalnie
pożegnała się pół roku temu. Miała ogromną ochotę się czymś znieczulić, żeby
całkowicie zapomnieć o otaczającym ją świecie, lecz wiedziała, że nie może
zrobić tego czekającemu w salonie ojcu, demolującym mieszkanie ze złości braci
i płaczącej siostrze. Gdyby poczuła tą zniewalającą ulgę chociaż na sekundę
byłaby największą szmatą na świecie i sama wyrzuciłaby się z domu i skazała na
życie pod mostem.
Dopijała właśnie trzecie
piwo, kiedy się pojawił. Najpiękniejsze rzeczy w jej życiu zawsze pojawiały się
nagle i przypadkowo, a on do nich niewątpliwie należał. Gdy tylko na niego
spojrzała, zauroczyły ją ogromne, niebieskie oczy przepełnione uczuciem,
którego nie potrafiła określić. Dopiero po chwili przyjrzała się jego
atletycznej sylwetce i pełnym malinowym ustom, które aż prosiły się o
pocałowanie. Podniosła brwi, udając niezadowolenie kiedy usiadł obok niej i
niechcący trącił kolanem jej udo.
-To zaczyna być naprawdę
ogromnym utrapieniem. Próbuję uratować moje małżeństwo, a na drodze dziesięciu
metrów od baru do stolika pojawiasz się ty.
Miała powiedzieć, że
jeżeli byłaby żoną takiego faceta, to przykułaby go kajdankami do łóżka żeby
został. Zamiast tego chrząknęła, usiłując wydobyć z siebie głos. Chciała żeby
powróciła pyskata Coco zakrywająca twarz kapeluszem. Teatralnie krzycząca,
wyznająca miłość do Salvadora Dali, paląca papierosa za papierosem.
-Myślę, że nie jestem
psychologiem.
Słabo, to wiedziała bez patrzenia się na twarz tego pięknego mężczyzny. Wstała,
lecz jego spojrzenie posadziło ją natychmiast na stołek z powrotem.
-Ale za to jesteś taka
piękna. Napijesz się ze mną, kochanie, a potem o tym zapomnimy i rozejdziemy
się do domków grzecznie, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Nie zgodziła się na to,
ale on chyba tego nie potrzebował, bo zaraz wylądował przed nią kieliszek wódki
i jakiś kolorowy sok. Przed wypiciem chciała mu powiedzieć, że wcale taka nie
jest. Nie bawi się w radzenie zajętym facetom, nie pije wódki z nowopoznanymi,
nie opowiada o sobie zbyt wiele, nienawidzi kiedy mężczyźni myślą że ją zdobędą
tanimi komplementami i nie umie tańczyć. Nie zdążyła jednak, bo on, wypiwszy
swój alkohol patrzył na nią przynaglająco. Przechyliła więc szkło, aby poczuć
ten niemiły smak którego nienawidziła z całego serca, lecz w tak doborowym
towarzystwie jakoś łatwiej było wypić.
Michał, bo tak miał na
imię piękny facet zachwycał nie tylko wyglądem. Niezwykle oczytany, elokwentny,
znający włoski i kaleczący jej francuski zdawał się być najbardziej uroczym
stworzeniem pod słońcem. Serce Coco podbił wtedy, gdy zachrypniętym głosem
zaczął śpiewać polskie stare piosenki, którymi katował ich ojciec. Potem
repertuar zmienił się na Garou i kiedy totalnie zmyślał słowa, doprowadzając ją
do łez, uznała że ten wieczór w gruncie rzeczy się udał. Dawno nie czuła się
tak lekko i radośnie, jak w towarzystwie Michała. Wszystko co ją trapiło
odeszło, przynajmniej na chwilę.
Coco wyszła chwiejnym
krokiem z baru, rozglądając się dookoła. Zimne powietrze szczypało jej policzki,
a na ramionach pojawiła się gęsia skórka. Życzliwy Michał, który pojawił się za
nią niczym cień, z miną dziewiętnastowiecznego angielskiego gentelmana użyczył
jej swojej bluzy pachnącej cynamonem pomieszanym z pomarańczami, na co
westchnęła. Wydawało jej się że cicho, lecz śmiech Michała uświadomił jej, że
to mruknięcie słyszał. Odwróciła się do niego, mając zamiar go zrugać tak po
prostu, za tą całą sytuację, lecz gdy spojrzała się w jego oczy jedyne co była
w stanie zrobić, to przelotnie musnąć jego usta i odejść. Policzki paliły ją
żywym ogniem, gdy starała się utrzymać równowagę i nie zbłaźnić się jeszcze
bardziej.
Dziesięć minut później,
zamiast rozkoszować się spokojem i powoli trzeźwieć, Coco tańczyła w rytm
muzyki wygrywanej przez jakiegoś grajka. Co rusz potykała się i tylko silne
michałowe ramiona powstrzymały ją przed upadkiem na bruk. Nie potrafiła
zrozumieć, dlaczego on tylko się uśmiechnął, a ona ochoczo uniosła nogę i
tańcowała przed nim, raz po raz przydeptując sobie spódnicę.
Jej towarzysz wcale nie
był lepszy, gdy po przetoczeniu się przez pół rynku przystanął wreszcie żeby
złapać chwilę oddechu.
-Powinieneś przestać pić.
Coco mruknęła to
nieśmiało, kiedy Michał otwierał właśnie wódkę ukradzioną niczego
niepodejrzewającemu kelnerowi.
-Kto by wtedy o trzeciej w
nocy mówił ci, że jesteś piękna?
Jeżeli to możliwe, to
zarumieniła się jeszcze bardziej, chowając twarz w dłoniach. Choć przywykła do
komplementów, to te które dzisiejszej nocy wprawiały ją w niesamowite
zakłopotanie, którego nie mogła się pozbyć. Coco mimowolnie zaczęła się
zastanawiać, jak wygląda i jaka jest sprawczyni tego całego zamieszania, czyli
jego żona. Stawiała, że to urocza, niska brunetka z piękną bladą twarzą i
brązowymi oczami. Musi być mądra, doskonale nadążać za zwariowanym Michałem i
umieć go dokładnie słuchać. Zazwyczaj pewnie nosi jeansy, ale jedne z tych
droższych, kolorowe marynarki. Biżuteria jest dyskretna, chociaż bardzo droga,
na stopach ma szpilki u Prady, a u nogi małego chłopczyka, którego jest matką,
lecz zdarza jej się o tym zapominać. Nienawidziła takich kobiet, pięknych,
wyrachowanych, niszczących psychikę otaczających ją bliskich osób. Nagle
zrobiło jej się przykro, że ona, sama Coco tak łatwo oceniła jakąś kobietę
nigdy jej nie widząc na oczy.
Chłodne powietrze i
obecność gdzieś w nim michałowej żony sprawiło że nieco otrzeźwiała, a
przynajmniej na tyle, że urok roztaczany przez pięknego mężczyznę delikatnie
się schował, pozwalając jej dostrzec że to mimo wszystko nie jej świat, powinna
wrócić do domu, ojciec się martwi a brat myśli że jest pijana. Nie mogła ich
zawieść. Kiedy oświadczyła to Michałowi, zwyczajnienie-niezwyczajnie pocałował
ją tak, że zabrakło jej tchu, a kiedy oświadczył, że zrozumieją, uwierzyła mu
na słowo. W podskokach dała się zaprowadzić do jakiegoś hotelu. Po drodze
robili milion przerw na pocałunki których pragnęła jak niczego innego. Wpadli
do lobby co chwila wybuchając pijackim śmiechem uciszanym przyłożeniem do ust
dłoni przez to drugie. Zabawa skończyła się, gdy Michał ugryzł Coco. Na
szczęście winda już przyjechała i mogła ona wreszcie zrobić to, na co czekała
przez cały wieczór: zacząć z niego zdzierać ubrania. Gdyby nie zatrzymała
się z cichym pyknięciem na czwartym
piętrze, to ciasne pomieszczenie byłoby świadkiem miłosnego uniesienia, jakiego
jeszcze nigdy nie widziało. W pokoju Coco pozwoliła sobie na odrobinę śmiałości
i rzuciła Michała na łóżko. On tylko pomrukiwał cicho, kiedy ściągała z niego
ubrania, co jeszcze bardziej ją nakręcało. Całowała jego nagą, cudownie
umięśnioną pierś opierając się kolanami na pięknych udach, gryzła szyję i
wbijała paznokcie w plecy. Jej dominacja nie trwałą jednak długo, bo piękny
facet przypomniał sobie o tym, jak bardzo jest męski i jak uwielbia, kiedy
kobieta wije się pod nim, wykrzykując w spazmach jego imię.
Coco obudziła się całkiem
naga, bez towarzysza w łóżku, za to z ogromnym bólem głowy. Michał uśmiechał
się do niej z fotela w kącie, pokazując na tackę ze śniadaniem, które musiał
zamówić gdy spała. Nie pozwolił jej połknąć tabletki na pusty żołądek, lecz
podał butelkę wody mineralnej. Potem nałożył na jej nagie ramiona swoją
koszulę, szepcząc do ucha, że jest cudowna. Takie poranki Coco mogłaby mieć
codziennie, lecz milion nieodebranych połączeń i tysiące smsów zmusiły ją do
powrotu na krakowską planetę, gdzie wciąż istniały problemy, a miasto nie
pachniało Michałem. Chciałą wyjść bez pożegnania, bo nienawidziła tego gorzej
niż wiśni. Towarzyszowi chyba nie spodobał się ten pomysł, bo uraczył ją
pocałunkiem, od którego zmiękły jej kolana, jednocześnie wciskając jej jakąś
karteczkę.
-Mój adres w Bełchatowie.
Przyjedź w październiku, zostań na wieczność.
W domu, kiedy już przeżyła
najgorszą falę uderzeniową zastanawiała się, czemu wciąż miętosi w rękach tą
kartkę, skoro powinna ją wyrzucić do najbliższego kosza na śmieci i zapomnieć o
tym wszystkim. Owszem, ona nie należała do panienek na jedną nic i nie zwykła
zapominać takich orgazmów, ale to wyjątkowa sytuacja, w której nie mogła
postąpić inaczej. A jednak o Bełchatowie wiedziała już wszystko, pamiętała
nawet godziny pociągów odjeżdżających tam.
Lipiec i sierpień przeżyła
jak w amoku, nie mając pojęcia co się z nią dzieje. Kiedy ojciec znów myślał,
że jej najlepszą przyjaciółką stał się biały proszek, a brat podzielał jego zdanie,
zdecydowała się na pokazanie Hugonowi karteczki, którą trzymała w szufladzie z
bielizną.
-Coco, nienawidzę wyskoków
na jedną nockę, chociaż sam miałem wiele takich po śmierci Marion.
-Też tego nienawidzę. To
po prostu okropne i takie tandetne. Niemal jak polskie disco-polo.
-Więc zrób coś, żeby to
nie był wyskok na jedną nockę.
Do ostatniej chwili wahała
się, czy naprawdę ma tam jechać. Dopiero wepchnięta przez Hugona do
odjeżdżającego pociągu poczuła, że robi najbardziej szaloną rzecz w życiu. Na
każdej stacji zastanawiała się, czy nie wrócić do domu, bo to zwyczajne
szaleństwo. Nie zrobiła tego jednak i po pięciu godzinach stanęła na dworcu w
Bełchatowie, witana rzęsistym deszczem. Nie, żeby się zraziła, ale to nie było
zbyt przyjemne.
Drogę pod wskazany adres
przebyła bardzo szybko, lecz zdążyła zmoknąć i rozmazać makijaż. Stanęła przed
numerem drzwi zapisanym na karteczce i zastanawiała się czy zapukać. Gdy to
zrobiła, a otworzył jej Adonis- spełniły się wszystkie marzenia i nieważne
było, czy zostanie tu na wieczność czy to jutra, bo właśnie dostała powietrze z
tlenem. Mogła oddychać, dopóki była przy nim; chyba że akurat nie pozwalał jej
zaczerpnąć przez długi i namiętny pocałunek.
_____
Przepraszam was, a to wyżej potraktujcie jako okres przejściowy, czy coś. Naprawdę nie chciałam was zostawić na tak długo.